Twierdza


     Kliknij tu - Początek relacji !!!          

    Kolejny dzień. Wczorajsze upały dały nam popalić, a dziś jest chyba jeszcze gorzej. Temperatura jak w piekarniku. W pokoju jest znacznie przyjemniej. Dzięki klimatyzacji temperatura wynosi tylko 28 stopni. Natomiast na zewnątrz panuje niemiłosierny skwar. WyżLucyfer daje się we znaki. W tym czasie we Włoszech temperatury wynoszą ponad 40 stopni. Dopiero późnym popołudniem postanawiamy wyjść z pokoju by zwiedzić kolejne miasteczko nad Gardą.

    Udajemy się do Peschiera del Garda, miasta oddalonego o kilka kilometrów od Sirmione. Przyjazd o tej porze był dobrym pomysłem. Jest nieco mniejszy ruch turystyczny, nie ma problemu ze znalezieniem parkingu. Zostawiamy auto i ruszamy!

    Głównym zabytkiem miasta jest Twierdza Peschiera wybudowana w XVI wieku. Wysoki i imponujący mur miejski w kształcie pięciokąta całkowicie otacza stare miasto. Twierdza ta odegrała znaczącą rolę podczas większości działań zbrojnych, które były prowadzone w północnych Włoszech. Zwłaszcza włoskich kampanii w trakcie wojen napoleońskich i francuskich. Co ciekawe, wybudowanie twierdzy spowodowało zmianę naturalnego biegu rzeki Mincio, która w tym miejscu rozgałęzia się, otaczając budowlę naturalną przeszkodą w postaci fosy. Porta Verona jest jednym z dwóch głównych wejść do miasta. Do bramy prowadzi most o nazwie Ponte dei Voltoni

    Drugim wejściem do Twierdzy jest Porta Brescia, zwana bramą wiejską. To właśnie nim wchodzimy. Po przekroczeniu mostu zaprojektowanego przez Antona Marię Lornę w 1760 roku przechodzimy wąskimi uliczkami przez historyczne centrum miasta, docierając na Piazza San Marco.

    W krajobrazie głównej części historycznego centrum dominuje woda. A to za sprawą Canale di Mezzo, który znajduje się obrębie murów. Po jego jednej stronie rozciągają się kamienne domy, po drugiej – kawiarnie. Na tę chwilę w restauracjach są jeszcze pustki. Przy restauracyjnych ogródkach można zauważyć tylko pojedyncze osoby. O tej godzinie Włosi mają jeszcze swoją sjestę. 

 Byliśmy pozytywnie zaskoczeni, że po tutejszych kanałach można popływać nie tylko motorówkami, kajakami, ale również na desce SUP, czy prawdziwą wenecką gondolą. Czyżby to druga Wenecja?

    Po intensywnym zwiedzaniu, przychodzi czas, żeby zjeść coś dobrego. Słowem – pora na obiad we włoskim klimacie! Okazuje się jednak, że to graniczy z cudem. Kiedy wracamy w stronę centrum, miasteczko już tętni życiem. W ciągu zaledwie godziny, może trochę dłużej, na ulicach pojawiły się tłumy, a znalezienie wolnego stolika staje się nie lada wyzwaniem. W końcu udaje się znaleźć piękne miejsce na pływającej tratwie w pobliżu przystani.

    Słońce już zaszło, zrobiło się klimatycznie. Można poczuć prawdziwą włoską wieczorną atmosferę. Obserwując jak żyją Włosi jednoznacznie można stwierdzić, że to jest naród, który cieszy się życiem. Przepiękne jest to, że w kawiarenkach potrafią spotkać się ze sobą całe pokolenia. Po przepysznej obiadokolacji zamawiamy jeszcze deser. Podziwiamy otaczający nas widok jednocześnie rozkoszując się pucharkiem lodów. To nasz ostatni wieczór we Włoszech, więc chcemy by trwał on jak najdłużej.

 

WSZYSTKO CO DOBRE SZYBKO SIĘ KOŃCZY

    Wstajemy rano, jemy śniadanie. Nieubłaganie zbliża się czas wyjazdu. Chwilę po dziesiątej ruszamy w kierunku północnym wzdłuż zachodniego wybrzeża w poszukiwania drzewka. Tak, drzewka! Kiedy byłem we Włoszech dwa lata temu, powiedziałem sobie, że jak tu wrócę, to przywiozę ze sobą drzewko cytrynowe. Mimo że po drodze mijamy kilka sklepów ogrodniczych, to  nie udaje nam się znaleźć tego wymarzonego. Kiedy już, trochę rozczarowany, myślę o tym, że nie uda się go kupić, zauważamy centrum ogrodnicze, a w nim… całe mnóstwo drzewek: od miniaturek po wielkie okazy. Jest ich tyle, że nie wiadomo, które wybrać. Każde drzewko wręcz woła: Zabierz mnie ze sobą! Selekcja trwa prawie godzinę. W końcu wybieramy chyba najpiękniejsze ze wszystkich. Drzewko mierzy prawie siedemdziesiąt centymetrów i rosną już na nim małe zielone cytrynki. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać, by nie kupić jeszcze jednego okazu, czyli miniaturki drzewka oliwkowego. Z dodatkowymi pasażerami ruszamy dalej. 

    Po drodze zatrzymujemy się przed Limone sul Garda, gdzie znajduje się duży cytrynowy gaj. Nad Gardę cytryny przywieźli w XIV wieku mnisi z klasztoru San Francesco w Gargnano. Aby rozpocząć uprawę cytryn, należało stworzyć odpowiednie warunki dla tych wymagających roślin. 

    Mieszkańcy zaczęli więc budować słynne domy cytrynowe, których wysokie mury chroniły rośliny  przed zimnymi i mocnymi wiatrami, a w zimie niską temperaturą.

    Charakterystyczne budowle miały rzędy kamiennych filarów, ściany, belki, schody i specjalny system kanałów, który pozwalał nawadniać rośliny. Późną jesienią i zimą na belkach montowano szyby, zapewniające dodatkową ochronę. Od tego czasu Limone zostało uznane za cytrynowe miasto. Cytryny znad Gardy od zawsze doceniano za aromat, kolor skórki i długą świeżość. Limone było dużym eksporterem tych owoców do krajów wschodniej Europy, m.in. do Polski i Rosji, zapewniając w ten sposób wiele miejsc pracy i generując znaczne zyski dla tego obszaru. 

    Pierwsze oznaki kryzysu pojawiły się w drugiej połowie XIX wieku, początkowo z powodu gumozy – choroby atakującej rośliny, a następnie w konsekwencji rosnącej konkurencji z południa Włoch i rozwoju transportu. Gwoździem do trumny okazało się odkrycie syntetycznego kwasu cytrynowego. Wszystko to oznaczało, że uprawa stała się mniej opłacalna. Do upadku wielu domów cytrynowych przyczyniła się również I wojna światowa, kiedy to zarekwirowano materiały użyte do budowy cytrusowych ogrodów, a także wyjątkowo mroźna zima na przełomie 1928 i 1929 roku.

Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez tunele wykute w skale. Dwa lata temu jechaliśmy tędy na rowerach. 

    Docieramy do naszego ulubionego miasteczka nad Gardą czyli Torbole. Zatrzymujemy się tutaj dosłownie na godzinę, by zjeść obiad w naszej ulubionej restauracji. Wspominamy nasz pobyt i żałujemy że i nie możemy tutaj dłużej zostać.

   Najedzeni jedziemy do marketu na „malutkie” zakupy. Możecie się już śmiać! Kupujemy włoskie przysmaki, a przede wszystkim litry lemon sody. Auto jest załadowane po brzegi.

    I to już naprawdę koniec. Kierujemy się na autostradę w kierunku Austrii. Przed piątą rano docieramy do Polski. 

  Podsumowując wyprawę. Przejechaliśmy 3800 kilometrów. Większość założonego planu została zrealizowana. Jednak czuję mały niedosyt, gdyż planowałem również więcej wypadów na Via Ferraty, natomiast z racji tego, że pogoda nie zawsze nam dopisywała musieliśmy zastąpić je innymi atrakcjami. Mimo tego wracamy szczęśliwi, naładowani pozytywną energią i z niecierpliwością  odliczamy dni do kolejnego wyjazdu.

 

 

Komentarze

Popularne posty